Annabeth miała dość Tartaru.
Miała wrażenie, że głowa za chwilę jej eksploduje od
wszystkich trujących oparów wokół niej. W dodatku całe jej ubranie cuchnęło
siarką. No i nadal była bez broni. Ah, no i jeszcze była jedynym chodzącym
półbogiem w promieniu…bogowie wiedzą ilu kilometrów. Ona, Mormolyke, Damasen i
Bob od paru godzin wędrowali wzdłuż Równiny Ereb, chcąc znaleźć jakikolwiek
ślad Perseusza Jacksona.
Cudownie. Jak miała uratować Percy’ego, skoro sama
potrzebowała pomocy?
Przypomniała sobie o Tytanicu. Stary smok obiecał jej, że
sprowadzi z Wysp Błogosławionych herosa, który będzie dzierżył klucze do Wrót
Śmierci, uniemożliwiając w ten sposób powroty potworom. Miała tylko nadzieję,
że Gaja zostawi w spokoju Tanatosa, bo nie uśmiechało jej się walczyć z
potworami, których nie można uśmiercić. Mimo wszystkich wydarzeń, ufała swojemu
rozumowi i wiedziała, że Bianca di Angelo to jedyny słuszny wybór. Zastanawiała
się, jak przebiegnie spotkanie smoka i córki Hadesa na Wyspach. Ona sama
widziała Biankę tylko raz- kiedy razem z Percym i Thalią ratowali rodzeństwo di
Angelo z łap Mantikory. Nie zdążyła się nawet przedstawić, bo została porwana
przez sługi Atlasa. W nadziei na ratunek musiała podtrzymywać
nieboskłon…Annabeth zatrzymała się gwałtownie, czując jak miotła Boba wbija jej
się w kręgosłup.
O rany.
Chyba wreszcie trafili na właściwą drogę. Jakieś sto metrów
przed nimi rozciągał się piekielny, choć na swój sposób piękny widok. To było
miejsce gdzie Równina Ereb przekształcała się w dolinę. Smoliście czarne bagno
zdobiły rosnące wzdłuż koryt rzecznych krzewy granatu, boskiego atrybutu
Persefony. Według mitów, nasiona z tych krzewów pozwalały dzieciom Hadesa
zapadać w stan hibernacji. Annabeth wzdrygnęła si ę na myśl o Nico, który
musiał samotnie przedzierać się przez mroczne otchłanie Tartaru. Miała ochotę
skosztować owoców Persefony, lecz wiedziała, że to może się źle skończyć. Gdy
otrząsnęła się z rozmyślań o granacie, do jej uszu doszedł głośny szum wody.
Ale to z pewnością nie była woda oczyszczająca. Gdy podeszła bliżej, dostrzegła
wodne wstęgi w kolorach czerni, fioletu, zieleni, czerwieni i bieli. Wszystkie
zakręcały swój bieg wzdłuż bagien i zbiegały się na końcu, by razem zalać
krainę potężnym, piekielnym wodospadem.
- Rzeki Podziemia- odezwał się Bob.- Czerń to Styks, rzeka
zmarłych. Fiolet to Acheront- rzeka smutku, zieleń oznacza Kokytos- lament.
Ognista czerwień to Flegeton. No i biała Lete, czyli Zapomnienie.
Annabeth zerknęła na niego z ukosa. Nie wiedziałaby jakby
zareagował, gdyby dowiedział się, że to Percy we własnej osobie sprawił, że z
potężnego Japeta stał się woźnym na usługach Hadesa. Nie chciała się do tego
przyznać i nadal podchodziła do tej sprawy ostrożnie, ale potrzebowali pomocy
Boba i Damasena.
- Musimy przejść wodospad pięciu rzek, prawda?
- Tak- Sobowtór Brada Pitta zadarł głowę do góry,
przysłaniając oczy. To było trochę dziwne, skoro słońce tutaj nie świeciło.-
Zdaje się, że mamy towarzystwo.
Córka Ateny uniosła głowę, a jej bystre oczy dostrzegły, że
nad jednym fragmentem bagien w kółko krążą trzy potwory.
- To nie są potwory, córko Ateny.- Annabeth wzdrygnęła się.
Nie po raz pierwszy Mormolyke zaskakuje ją swoją postawą. Miała wrażenie, że
książę Erebu przechodzi jakąś osobistą przemianę. Na początku ścigał ich, by
zabić. Potem pomógł im w tracie ataku Empuz. A teraz…Czuła, że Mormo za wszelką
cenę chce uchronić ją od złego. Nie Percy’ego, ale ją.
No, już rozumiała dlaczego Percy tak bardzo przywiązuje się
do przyjaciół. W kupie siła.
- Co to ma znaczyć?- zapytał Bob, który również wpatrywał
się w latające stworzenia.- Rzeczywiście, nie czuję, by to były mroczne istoty.
Wręcz przeciwnie, są małe i jakby…Wzbudzają nadzieję.
Annabeth także poczuła coś, czego nie czuła od bardzo dawna.
Te stworzenia wzbudziły w niej nagły przypływ sił, wierności. Rozjaśniły jej
umysł zatruty Tartarem i wzmocniły i tak silną potrzebę połączenia się z
zabranym jej Percym. Jak za dotknięciem magicznej różdżki uświadomiła sobie, że
to właśnie tam znajdzie swojego chłopaka. A te latające stworzenia pilnują go,
by ona mogła go uwolnić.
- To jest twoje błogosławieństwo, Annabeth Chase. Święte
Ptaki trzech skłóconych bogiń zjednoczyły się, by przyświecać tobie w
indywidualnej misji. MUSISZ dotrzeć bezpiecznie do Wrót Śmierci- Annabeth jak
zahipnotyzowana wpatrywała się w Mormolyke, który z niespotykaną siłą w głosie
wierzył, że wszystko się uda.
Czuła zmianę atmosfery. Głowa przestała ją boleć, czuła
adrenalinę przepływającą przez żyły. Słyszalny krzyk ptaków sprawił, że chciała
jak najszybciej dotrzeć do Percy’ego. Wiedziała, że gdy znów się spotkają, będą
w stanie dokonać niemożliwego.
Czuła się jak nowonarodzona. W końcu czuła się jak córka
Ateny, ta, co samotnie odnalazła Atenę Partenos. Ta, która przyczyniła się do
pokonania Kronosa. Ta, co omamiła Cerbera i Polifema. Ta, która w pojedynkę
pokonała największego wroga matki, Arachne.
- Niewiarygodne- zachwycił się Damasen.- To paw, gołębica i
sowa! Hera, Afrodyta i Atena razem!
- Córko Ateny- Mormo zbliżył się do niej i z brzękiem
wyciągnął swoją Iskrę.- Nie dowierzałem, że dwójka herosów może coś zdziałać w
tej rozwijającej się wojnie z Gają. Nie przepadam za bogami. Ale ty, Annabeth
Chase…Ty jesteś wyjątkowa. I mimo, że to Jackson jest potomkiem Trójki,
wszystkie znaki wskazują, że to ty grasz główne skrzypce w tej wojnie. Nie mogę
pozwolić, byś była bezbronna w tym starciu.- Skinął głową, oddając szacunek.-
Przyjmij w darze mój miecz. Iskra jest w stanie zabić każdego: człowieka,
herosa, potwora i boga. Niech ta klinga zmoczona w ichorze Erebu i piekielnej
krwi Echidny służy ci w budowaniu wielkiej przyszłości.
- Ja…- Annabeth w szoku patrzyła na zebranych wokół niej
towarzyszy. Bob I Damasen byli tu dla Percy’ego. Ale to Mormo był jej światłem
w tej piekielnej krainie. Mormolyke- książę Erbu, który służy córce Ateny. Było
to śmieszne, ale…Wiedziała, że dzięki obecności świętych ptaków Hery, Afrodyty
i Ateny, wszystkie czyny są obserwowane. I zapewne złe wybory spowodują
kiepskie konsekwencje. Jednak w tej chwili, w tej nowej, boskiej aurze czuła,
że powinna przyjąć ten miecz.
Rękojeść zalśniła delikatnie, gdy zacisnęła na niej dłoń.
Broń była podobna do Orkana, z tą różnicą, że wykonana była z czegoś rzadszego,
miała w sobie boski pierwiastek. Na klindze wyżłobiono napis „Spitha”- Iskra.
- Jest niesamowita.- Niewiarygodne, miała w ręce broń, która
potrafiła zabić antycznego boga.- Dziękuję, Mormo. Bogowie wiedzą, że jesteś
tym, który rozświetla mroczną aurę rzuconą przez sługi Gai. Wszystko będzie
dobrze.
Tak czuła. Miała nadzieję, że przeczucie jej nie zawiedzie.
- Chodźmy po Percy’ego. Najwyższy czas opuścić to urocze
miejsce.
Cztery pary zniszczonych przez piekielne błoto ubrań później
wszyscy przedarli się do miejsca, gdzie krążyły boskie ptaki. Annabeth była już
potwornie zmęczona, ale dzielnie brnęła przez ciężkie jak słoma bagno. Zbliżali
się do miejsca, gdzie rzeka Lete spotykała Kokytos i razem sunęły ku
wodospadowi pięciu rzek Hadesu. Miała wrażenie, że poczuła na twarzy siłę
płynących rzek. Ogień Flegetonu przyjemnie ogrzewał twarz, poczuła wewnątrz
nagły ścisk, gdy zauważyła potężną sowę. Tak dawno nie usłyszała dobrego słowa
od matki…Nagle zatęskniła za ojcem. Za braćmi, za macochą, z którą odnalazła
wspólny język. Doprawdy, umiała pięknie rysować wszystkie architektoniczne cuda
świata. Podarowała jej nawet rysunek Empire State Building…Czuła łzy
napływające do oczu. To było tak bardzo nie fair. Dlaczego Hera akurat ją wybrała
do tej misji? Przecież okazywały sobie jawną nienawiść. Przypomniała sobie, że
jej macocha chciała wyprowadzić się z San Francisco, by oddalić się od
siedliska potworów. Jednego deszczowego dnia jadły uprażony popcorn i na chybił
trafił wskazywały na mapie USA nowe miejsce zamieszkania. Śmiały się do
upadłego, bo obie trafiły na Tennessee. Annabeth zapiszczała jak dziecko, bo
uwielbiała muzykę Taylor Swift, a Tennessee to kraina muzyki country.
- Annabeth!
Usłyszała jak Damasen woła ją raz za razem. Ale po co? Po co
w ogóle kąpie się w tym bagnie? Chciała tylko wrócić do domu, do tego nowego
domu w Tennessee, gdzie ojciec będzie miał swój wojskowy warsztat, macocha
pracownię malarską, a ona zaprojektuje swój własny pokój. Może namówi
Percy’ego, by wyjechali później do Nowego Rzymu, mają tam świetną uczelnię.
Musiałaby pogadać z Clarisse, czy też chce tam studiować. Zaśmiała się w duchu.
Ona, Percy i Clarisse na studiach? To przecież poroniony pomysł…
- ANNABETH! OBUDŹ SIĘ!
Poczuła, jak Bob wali raz po raz miotłą w jej prawą rękę. Jej
umysł zasnuty był niezwykle kojącym szumem pięciu rzek. Flegeton nadal ją
ogrzewał. To było takie przyjemne, po tylu dniach błąkania się po ostrych
skałach, wdychania siarki, nawiedzeń sennych, ataków z każdej strony. Nie pamiętała
już, ile czasu tu są. Może dzień, tydzień, nawet rok. Nie robiło to dużej
różnicy. Wszystko wyglądało ta samo. Czerń skał, czerwień piekielnych oparów,
odległe ryki potworów.
Niemal nie czuła, gdy Bob przerzucił jej obezwładnione ciało
przez swoje ramię. Chciało jej się wyć z bezsilności. Serce waliło jak szalone.
Czuła, że stara rana na piersi, ta po zatrutym sztylecie Kronosa znowu daje jej
popalić. Zapulsowała nagłym bólem. Chciała po prostu położyć się i wypłakać
całą niesprawiedliwość świata.
- Annabeth. Proszę, nie możesz się poddać.
Ten głos. Ten głos sprawił, że serce znów zabiło innym,
radośniejszym rytmem.
- Annie? Nie bój się, jestem przy tobie.
Annie. Tak nazywały ją tylko osoby, które kochała
najbardziej na świecie. Ojciec, bracia, Thalia i on.
Perseusz Jackson.
Chrzęst żwiru gdzieś obok niej dał jej do zrozumienia, że
Bob wyciągnął ją z bagien. Leżała w pobliżu wodospadu pięciu rzek, a ktoś
trzymał ją mocno za rękę. Tuż przy uchu słyszała chrzęst żwiru i turkanie
gołębicy. Dźwięk był hipnotyzujący. Annabeth długo patrzyła na gołębice, aż w
końcu zdała sobie sprawę, że doszukuje się w niej Afrodyty. Niesamowite, ale
nawet jej święty ptak miał piękne upierzenie, śnieżnobiałe. Oczy ptaka było
głęboko czarne, ale miała wrażenie, że lśnią w nich czerwone iskierki w
kształcie serca.
Taaa, jasne. Obudź się, Annabeth. OBUDŹ!
Z bolesnym jękiem przewróciła się na plecy. Czuła, jak silne
ręce dźwigają ją do siadu, a potem zamykają w żelaznym uścisku. Córka Ateny
zdusiła w sobie szloch, gdy poczuła znajomą woń bryzy morskiej i przyjemnie
pachnących kremów do opalania się na plaży.
- Percy…- Ramiona puściły ją, a ona wreszcie zobaczyła te
niezwykłe oczy koloru głębi oceanu. Nie zwracając na nic uwagi, w przypływie
emocji pocałowała go, dzieląc się z nim swoim własnym tlenem.
Tym właśnie byli. Jednym organizmem, który oddychał jednym,
wspólnym powietrzem. Może była trochę na haju po przeprawie przez bagno, ale
zrobiła to znów. I znów. I znów.
- Emmm…- Zaśmiał się Percy tuż przy jej uchu.- Też się cieszę,
że cię widzę. Ale zostawmy te czułości na później. Palant ze mnie, ale
potrzebuję twojego myślenia. Jak zawsze zresztą, Mądralińska.
Przez chwilę pozwoliła sobie na beztroskie wpatrywanie się w
Percy’ego. Wyglądał źle. Ubranie miał całe poprzypalane, włosy rozczochrane i
siwe od kurzu, jakby tarzał się w wielkiej piaskownicy. Koszulkę miał tak
sponiewieraną, że mogła zobaczyć drobne cięcia, z których nie płynęła już krew,
ale pojawiały się powoli strupy. Wargę miał rozciętą, na co nie zwróciła uwagi
w trakcie pocałunku. Jego prawe oko zdobiło okazałe, fioletowo-zielone limo.
Ale uśmiechał się zawadiacko, jak ten Percy, którego
doskonale znała. I pokochała z całych sił.
- O co ci chodzi, Glonomóżdżku?
- O nią- kiwnął głową, wskazując na coś za nimi.
Kiedy wstała, dopiero do niej dotarło, co się właściwie
dzieje. To jej zaćmienie umysłu to zapewne magia pięciu rzek. Wszyscy herosi
uczyli się o mrocznych wpływach wód Hadesu na ciała i dusze półbogów. Spojrzała
w górę, gdzie nadal krążyły święte ptaki bogiń olimpijskich i wyszeptała
podziękowanie, że popadła tylko w lament i rozpacz, a nie zatopiła się w magii
Lete. Zauważyła także nowego towarzysza boskich ptaków.
- Tytanic.- Kiedy tylko powiedziała imię antycznego smoka,
ten ryknął i wypuścił ze swoich szponów bezwładne ciało, które spaliło się w
odmętach rzeki Flegeton. Gdy smoczy ryk ucichł, Annabeth usłyszała
rozdzierający wnętrzności krzyk potężnego potwora, który musiał już być przy
Wrotach Śmierci.
Wreszcie skupiła uwagę na postaci, o której wspomniał Percy.
Nie poznała jej z początku. Miała na sobie brązowe spodnie i czarne buty, a u
góry zauważyła lekko zniszczoną parkę Łowczyń Artemidy. Jej wzrok przemknął
przez długie, czarne włosy splątane w warkocz, piegowatą twarz, czarne jak
skały w Tartarze oczy i wreszcie podobną do jej własnej dżokejki czapkę,
zieloną, jak tamtego dnia.
Była równie blada jak Nico. No tak, w końcu na Wyspach
Błogosławionych nie mogła się opalać, choć miała znacznie łatwiejsze życie niż
ona i Percy. Zaraz jednak skarciła się w myślach. To dziewczyna, która zginęła, biorąc udział w twojej misji ratunkowej,
Chase. Przywitaj się ładnie.
- Cześć, Annabeth. Miło mi cię wreszcie poznać. Jestem
Bianca di Angelo, siostra Nica, córka Hadesa. W tej kolejności- uśmiechnęła się
krzywo.
Już miała się odezwać, kiedy całym Tartarem znów wstrząsnął
ten potężny ryk.
- Polybotes- Wysapał Percy.- No cóż, na wyjaśnienia
przyjdzie czas później. Musisz wiedzieć, Annabeth, że ten koleś, który mnie
porwał, Ipsilon…
- Iksjon.
- No mówię przecież. Przez cały czas byłem topiony w tych
bagnach…- zauważyła, że zbladł. Nie chciała teraz rozmyślać, przez co
przechodził przez tyle czasu, skoro ona wariowała po stu metrach. – Aż w końcu
z góry zleciały te boskie ptaki i ten twój smok. Przed chwilą zresztą utopił
Ipsilona w tej ognistej rzece. No i Bianca! Gadała coś, że ją wybrałaś, że to
plan Hery i coś o grach z Plutonem…A może to były sny z Plutonem?
Annabeth wywróciła oczami, ale uśmiechnęła się delikatnie.
Glonomóżdżek jak zwykle mało rozumiał. Nie miała pojęcia co powinni teraz
zrobić, ale najwyraźniej Bianca wiedziała.
- Chodźcie, porozmawiamy później. Teraz musimy wydostać się
z tego zwariowanego miejsca, nim ktoś jeszcze oszaleje przez wody Hadesu.
Niczym dzieci w przedszkolu ruszyli gęsiego za Bianką.
- Gdzieś tutaj powinna być kolejka- mruknął Mormolyke.
Kolejka? Gdy tylko minęli kolejny skalny korytarz ich oczom
ukazała się rzeczywiście…kolejka górska.
Taka prawdziwa, z prawdziwego parku rozrywki, sunąca daleko przed siebie,
prowadząca zapewne dokładnie do Wrót Śmierci.
- Że niby…Rollercoster? Super! Wreszcie jakaś frajda w tym
cholernie ponurym świecie.- Percy zapiał radośnie i ruszył pierwszy. Usiadł w
przednim wagonie, zapiął pas i wyszczerzył się radośnie do Annabeth.- Kiedyś
cię zabiorę do normalnego Lunaparku. To będzie epicka randka, zobaczysz.
Annabeth też się uśmiechnęła i nie mogąc się oprzeć jego
chłopięcemu urokowi, cmoknęła go w policzek.
- Cudownie! Mam ochotę skopać kilka potwornych tyłków. Co wy
na to?
Wszyscy mruknęli z aprobatą, każdy miał dosyć Tartaru.
Annabeth wtuliła się w plecy Percy’ego, kiedy Bianka, Bob, Mormolyke i Damasen
wcisnęli się do wagonu tuż za nimi. Święte ptaki rozsiadły się na poręczach, a
Tytanic zapikował ostro w ich stronę. Złapał wagon swoim ogonem i ryknął
głośno, wyrywając do przodu.
To było niesamowite przeżycie. Szum skrzydeł Tytanica
zagłuszał wszystko inne, ale w miarę jak nabierali prędkość, Annabeth widziała
dziesiątki…setki potworów wokół
bagien. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy smok nagle zapikował w dół,
z całym ich wagonem. Lecieli na łeb na szyję w dół wodospadu pięciu rzek. Cała
ich załoga wrzeszczała ile sił, mocno trzymając się poręczy. Pasy
bezpieczeństwa wrzynały jej się w pierś, ale nie zwracała na to uwagi.
To było to.
Dom Hadesa, Wrota Śmierci. A wraz z nimi piekielna eskorta
wyjścia: gigant Polybotes, tytan Krios, Echidna i…sam Ereb we własnej osobie.
Tytanic wylądował, zapierając się potężnymi nogami w piach.
Impet upadku sprawił, że wypadli z wagonu, lodując boleśnie na tyłkach.
- Proszę, proszę. Syn Posejdona wreszcie się zjawił.-
Polybotes ruszył ciężko w ich stronę, zmierzając wściekle w stronę Percy’ego.
Jackson gwałtownie zerwał się na nogi, wyszarpując z kieszeni Orkana. Annabeth
także się podniosła, zaciskając rękę na Iskrze. Czuła jej wibrowanie- miecz
wyczuwał obecność Erebu I Echidny, krew swoich stwórców.
- Och, przymknij się, gigancie- wrzasnęła Echidna i machnęła
swoim okropnym ogonem, zwalając na Polybotesa dwa potężne głazy. Gigant
stęknął, upadł i zniknął, wciągnięty przez moc wodospadu pięciu rzek.
Percy zatrzymał się w zaskoczeniu. Pokręcił głową w
niedowierzeniu i powoli odwrócił się w stronę Echidny i Erebu.
- Nie patrz tak, Jackson. To NASZA kraina. Dolina Ereb.
Dopiero tutaj- wskazał na stojącego nieopodal Kriosa i drzwi do windy, których
pilnował- zaczyna się Dom Hadesa. Ale żeby tam wejść musicie wygrać z nami
walkę przez…dwanaście minut. Każda minuta za jednego, parszywego Olimpijczyka- wysyczał
te słowa jak wąż.
Dwanaście minut. Tyle dzieliło ich od opuszczenia Piekła.
- Możemy…możemy się naradzić?- Wypaliła nagle Annabeth.
Musiała jakoś ich rozproszyć, odciągnąć uwagę od Wrót. Dwanaście minut…
- Co?- Ereb z zaskoczeniem patrzył na występującą do przodu
Annabeth.
- No wiesz…Narada wojenna. Strategia, plan i tak dalej. Nie
możemy walczyć z wami- potężnymi bóstwami- bez strategii. Dajcie nam szansę.
Już wiedziała, że uderzyła poprawnie. Zarówno Krios jak i
Ereb wystąpili do przodu, dumnie prezentując boskie atrybuty.
- Nie.
Nagle przewaga zaskoczenia prysnęła. Mormolyke szepnął coś
do Damasena i minął kompletnie ogłupionego Percy’ego.
- Nie będziesz z nimi walczył, ojcze. To na mnie polujesz.
Myślisz, że cię zdradziłem, prawda? Bo stanąłem po stronie bogów i herosów-
Annabeth czuła, jak Mormo rzuca jej poważne spojrzenie i wskazuje głową na
Echidnę, która jako jedyna pilnowała teraz Wrót. Próbował jej coś przekazać.
I wtedy zauważyła Biankę i święte ptaki. Wszystkie
stworzenia krążyły nad córką Hadesa, gdy ta z niezwykłą swobodą zmierzała krok
za krokiem w stronę Wrót Śmierci. Echidna nie zwracała na nią uwagi, bo całą
skupiła na uzbrojonym Percym.
To był ich plan. Nagle w jej umyśle pojawił się Pluton.
Powiedział jej, że z Tartaru wyjdą w czwórkę, a jedno zostanie ranne.
Ich było sześciu.
Spojrzała twardo na Mormolyke. Dopiero teraz dotarło do
niej, że mówił o sobie jako „ja”. Widocznie odkrył swoje „ja”, gdy oddał jej
miecz. Iskra pulsowała jej w dłoni, gdy on skinął jej głową.
- Mormo…co ty…
- Nadszedł ten czas, ojcze. Gaja strąciła mnie tu, bo
sprzymierzyłem się z Ateną. Teraz stoję przed wami, gotowy przyjąć swoją karę.
Tym się zajmujecie, prawda? Karaniem własnych dzieci. Oni nimi nie są- mruknął
Mormolyke, wskazując pozostałych towarzyszy.- Bądź na tyle BOSKI, by nie
wtrącać w naszą walkę zwykłych PÓŁBOGÓW- niemal wypluł te słowa, choć po jego
minie Annabeth widziała, że to jest jego plan.
Jego „ja”. Zamierzał dać im czas do ucieczki.
- Idź, Percy.- To Damasen. On także zaciskał swoje wielkie
łapy, gniewnie wpatrując się w Kriosa.- Nic wam nie zrobią, dopóki chronią was
święte zwierzęta. Wasza walka rozegra się do góry. Przyjaciele na was czekają.
- Wy też jesteście przyjaciółmi- powiedział pewnie Percy.
Annabeth pokiwała tylko głową. Lecz wiedziała, że tak ma być. Mają wyjść we
czwórkę.
Annabeth. Percy. Bianca. Bob.
Wiedziała, że rozmawiali o tym między sobą.
- Cieszę się, że to mówisz, Jackson- powiedział Mormolyke.-
Więc zróbcie coś dla mnie. Wygrajcie tą wojnę. Niech Iskra dokona zagłady Gai.
Tylko tyle chcę.
- Chcieć to ty sobie możesz, synu.- Ereb nadal łaknął
rozlewu krwi.
- JESTEM MORMOLYKE! KSIĄŻĘ EREBU! I nie spocznę, dopóki cię
nie pokonam.
Echidna dołączyła do swojego małżonka. Oboje wpatrywali się
s swojego syna.
- Słowo się rzekło.- Ereb uśmiechnął się jadowicie.
I rozpętało się prawdziwe piekło. Bianka wrzasnęła, że
zostały trzy minuty. Bob złapał Percy’ego i siłą dowlekł go do otwartej już
windy. Damasen z rykiem rzucił się na Kriosa. Annabeth zacisnęła palce na
rękojeści wibrującego miecza i wydając okrzyk walki połączony z wdzięcznością
wobec Mormolyke ruszyła na Echidnę. Iska przebiła jej ogon, co wykluczyło ją na
pewien czas z walki.
Wydawało jej się, że tuż przed atakiem na swojego ojca,
Mormo mrugnął do niej.
- Bogowie wiedzą, że jesteś słońcem tej krainy, Mormolyke-
przytknęła dłoń do ust i posłała mu buziaka w powietrzu. Był jej dzielnym
rycerzem.- Zrobię wszystko, by Iskra dokonała zagłady Gai.
Ruszyła biegiem do windy. Percy szeptał „Nie, nie, nie
możemy”. Bob rzucił się, by wcisnąć guzik. Bianka oddychała ciężko. Święte
ptaki opuściły windę i zgodnie ruszyły, by czuwać nad Mormolyke.
Winda ruszyła. Iskra nadal pulsowała. Annabeth ścisnęła rękę
Percy’ego. Mormo miała rację. Dopiero teraz zmierzali ku prawdziwej walce.
Miała nadzieję, że Bianka to dobry wybór.
Miała nadzieję, że Reyna już na nią czeka.
Miała nadzieję, że właśnie spełniła się część Przepowiedni
Siedmiorga.
Miała nadzieję.
W końcu ją odzyskała.
BUM!
O rany, co to był za rozdział. Bolało mnie serce, gdy
zostawiałam Mormo w Tartarze. No cóż…Nie wszystko się dobrze kończy. Nie dajcie
się zwieść, to wcale nie jest Happy End. Wyszli w czwórkę, jedno musi być
ranne.
Kto?
W następnym odcinku: Jedna Wielka Rodzina, „Nie zostawiaj
mnie. Kocham cię.”, opowieści przy ognisku.
#TeamAnnabeth, #Mormolyke, #WindąDoNieba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz